bo ten post jest o dręczeniu matki.
Kuba chodzi do szkoły, w której w zasadzie nie ma prac domowych. i to lubię. doskonale rozumiem ten argument, że szkoła nie ma prawa organizować życia domowego. w imię czego miałabym odbierać Kubę o 17ej (tak jak to się dzieje właśnie teraz) i po dotarciu do domu jakieś 1,5-2 godziny później, toczyć z nim walkę o to, żeby był łaskaw "się pouczyć": coś napisać, coś rozwiązać, coś narysować. naprawdę nie mamy na to czasu. to znaczy możemy mieć, ale jakim kosztem? raz: napięcia. dwa: zniechęcenia do nauki. trzy: rezygnacji z czegoś przyjemnego w domu (czytania na dobranoc??).
więc cieszę się, że nie ma prac domowych.
tymczasem Franek ma nowe hobby: pisanie literek. z dnia na dzień pochłonęła go pasja, której jeszcze dzień wcześniej nic nie zapowiadało. i zaczęło się dręczenie matki - mam siedzieć z nim, dyktować mu i sprawdzać, czy dobrze pisze. próbuję się wykręcać podsuwaniem ajpada z alfabetem, ale i tak muszę po chwili sprawdzać, czy wszystkie są i czy są właściwie napisane, a potem wieszać je na szafie. i nawet proponuję: pograj sobie, dziecko, na ajpadzie... ale nie! będzie pisał. w kółko.
wobec tego poziomu zaangażowania jestem bezradna...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz