sobota, 13 lutego 2010

Sobota, trzynastego

bardzo miły dzień dziś spędziliśmy.
najpierw w Kalimbie Kubuś wreszcie poznał Mateusza
a mama w tym czasie wypiła sobie spokojną kawę (z mlekiem!) i (za krótko) pogadała z koleżanką.
usłyszała podczas tej rozmowy, że Kubuś ma jej (mamy!) oczy!! że też wcześniej tego nie wiedziała! tzn. że ma TAKIE piękne oczy!!! :-))

a poniżej Kubuś już w body Mateusza, po małej katastrofie fizjologicznej ;-)
a po powrocie i drzemce Kuby trwającej oszałamiające 45 minut:
zwróćcie, proszę, uwagę na pomysłowe mocowanie Kubusia do sań, które to mocowanie wymyśliła pomysłowa mama całkowicie samodzielnie
z saniami w ogóle było dziś ciekawie. najpierw ponad 1/2 godziny spaceru ze Stefą - Kuba siedział bez sprzeciwu w saniach. po powrocie do domu zażyczył sobie kontynuacji, zabrał więc z własnej inicjatywy sanie na górkę i nakazał mamie robić zzziuuuu! mama podjęła rękawicę. zawlokła na górę sanie, zbiegła po Kubę, zaniosła go na górę i... przymierzyła się do wspólnego zjazdu. niestety nowe sanie są mniejsze niż stare i mama właściwie w każdym kawałku by się do nich zmieściła, poza tylną swoją częścią... jedynym wyjściem było wsadzenie Kuby do sań, właściwe ich ukierunkowanie i.... zzzzziuuuu! jeszcze zanim dojechał do końca, Kubuś krzyczał: mama! tam! a mama miała refleksję o tym, że niedawno jeszcze cieszyła się, że będzie mogła jeździć na saniach, jak to pamięta z dzieciństwa. a z dzieciństwa - chyba było to jednak późniejsze dzieciństwo niż Kubusia - pamięta, jak zjeżdżała na sankach SAMA. i SAMA ciągnęła je pod górę...
teraz zaś, owszem, sama wciągała je pod górkę - i to z balastem - ale na dół... no, właściwie też sama... miało to swoje dobre strony, jako że mama nie dysponuje takim fajnym kombinezonikiem jak Kuba i nieco już do tej pory zmarzła. biegała więc w górę i w dół, za każdym razem na dole pytając "Kubusiu, idziemy już do domu?" i za każdym razem otrzymując jednoznacznie przeczącą odpowiedź. wreszcie los się nad nią umiłował i Kubuś zrobił wielkie bam! twarzą w śnieg (mama miała tyle przytomności umysłu, że nie przypięła Kuby na górce pomysłowymi szelkami!). było troszkę płaczu, zatroskana mama zwróciła czym prędzej dziób sań w kierunku domu i pomknęła tam pod pretekstem troski o synusia i konieczności wytarcia mokrej buzi czymś suchym i ciepłym. o dziwo, Kuba pozwolił się na powrót do sań wsadzić, a pod domem (czyli po niecałych trzech minutach) o zajściu prawdopodobnie zapomniał. do domu nadal nie życzył sobie iść, tylko: zamiatał, odśnieżał, skuwał lód, stukał w bramę garażową, wstawał, przewracał się (najczęśćiej jednak w odwrotnej kolejności)... nie pamiętam już, jak udało się go wciągnąć do środka. w każdym razie dotarło do mamy, że ostatni pretekst, żeby zimą nie wychodzić na spacery właśnie przepadł...

a już wieczorem, kiedy Kubuś zdawał przez telefon relację z dnia swojemu tajemniczemu przyjacielowi, owo bam! jednak się pojawiło, więc najwyraźniej nie zapomniał...

4 komentarze:

Julko pisze...

Takie BAM z moich obserwacji zostaje na dłużej w tych małych główkach. U nas kiedyś Tato zrobił bam i teraz za każdym razem niosąc Julka słyszy: TATO NIE BAM.
A koc, który jest pod pupą Kuby na saniach mamy identyczny :).
Pozdrawiam!

mama FiK pisze...

nie, nie wierzę! to koc, który pamiętam ze swojego dzieciństwa! naprawdę macie TAKI SAM???

Julko pisze...

Tak tak!!! Ten nasz też taki wiekowy. To moje wiano ;)

Anonimowy pisze...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.