mamy październik. połowę października. drugą połowę. a ja nic jeszcze nie napisałam o tym, że moje dzieci chodzą do przedszkola. uznajmy, że kończy się okres adaptacji do przedszkola i to jest właśnie ten czas, żeby o tym napisać parę słów.
zmieniłam Kubie przedszkole. matki-wariatki tak mają. to jego czwarte przedszkole. i jednocześnie pierwsze przedszkole dla Franka.
nowe przedszkole to przedszkole Montessori. po pewnym wahaniu uznaliśmy, że spróbujemy.
początek był trudny. pojawiały się chwile zwątpienia w słuszność decyzji.
już w pierwszym, adaptacyjnym, tygodniu Franio trafił do grupy żłobkowej a nie do przedszkolnej, czego się spodziewałam. za moją zgodą oczywiście trafił, ale musiałam do tej zgody dojrzeć. Kuba trafił do starszaków. razem z dwudziestoma siedmioma innymi dziećmi. to też mnie zaskoczyło. w jego poprzednim przedszkolu w dwóch grupach naraz było mniej dzieci, a przestrzeń dla nich była chyba większa. Kuba nie jest mistrzem w radzeniu sobie w grupie, przynajmniej na starcie, więc tym też się trochę denerwowałam.
we Frania grupie były dwie świetne wychowawczynie, stałam się fanką tego miejsca, byłam zachwycona, że jest taki skład. aż przez dwa tygodnie... po dwóch tygodniach skład się rozpadł i zaczęła się karuzela - co tydzień do grupy maluchów przychodziła jakaś pani, źle lub jeszcze gorzej przygotowana do pracy z dziećmi i po tygodniu wypadała. tak było przez 5 tygodni. w szóstym przyszła pani, której kompetencje i podejście do dzieci również dalekie były od podejścia Montessori i ta została na jakieś zawsze.
skąd o tym wszystkim wiem? bo spędziłam z Frankiem w przedszkolu 6 tygodni. myślicie, że paniom się to spodobało? nie, nie były zachwycone. ale nie były też chyba asertywne, hehe! ja po prostu uznałam, że nie zostawię dziecka obcej babie, o której nic nie wiem, której moje dziecko nie zna, nie jest do niej przyzwyczajone, a ona będzie mu mówiła "nie płacz, nic się nie stało". albo "nie można płakać". albo "kotek nie lubi, jak dzieci płaczą", bo i takie teksty słyszałam. no i przychodziłam. na początku starałam się nie ruszyć ręką ani nogą, ale z czasem zaczęłam dzieciom czytać, nakładać pastę do zębów na szczoteczki, wycierać nosy, a także usypiać. no bo tak się złożyło... a z jeszcze dalszym czasem zaczęłam się wycofywać. Franek płakał, a jakże. a dlaczego by miał nie płakać. całe życie spędził ze mną. byłam właściwie zawsze obok niego. całe jego wyobrażenie o świecie pewnie zakładało moją w nim obecność. i nagle zaczęłam znikać. nie "nagle" w tym sensie, że z zaskoczenia, ale po prostu pewnego dnia został sam. takie jego szczęście, że został w miejscu sobie znanym, z jakoś znanymi osobami. ale płakał. płakał, bo trudno było mu się rozstać. ten stan utrzymywał się przez jakieś 1,5 tygodnia. za każdym razem płakał, za każdym razem coraz mniej, za każdym razem całym sobą pokazywał równocześnie, że CHCE iść do przedszkola. a panie wydawały się nic nie rozumieć. od samego początku. nie rozumiały, dlaczego chcę z nim zostawać, nie rozumiały, czemu to ma służyć, były chyba lekko przestraszone, że ten proces nigdy się nie skończy, bo były przekonane, że Franek przyzwyczaja się do mojej obecności w przedszkolu i będzie jej zawsze oczekiwał. mam nadzieję, że ich wyobrażenie o procesie adaptacji do przedszkola trochę się zmieniło...
a inni rodzice? cóż... większość rodziców maluchów nie miała pojęcia, że dziecko zostaje co tydzień z inną panią, która nie zna jego nawyków, upodobań i za grosz nie potrafi rozpoznać potrzeb. nie wiedzieli też, że nosy ich dzieciom wyciera inna mama. że czyta im książki. ciekawa jestem tych rodziców. przedszkole nie przekazuje na zewnątrz informacji. a przecież to przedszkole nie jest pod tym względem jakieś najgorsze! weszłam tam przecież! a jak jest w innych przedszkolach??
tak to było.
teraz chłopaki chodzą, chodzą do różnych grup, pół dnia spędzają osobno, przez drugie pół świetnie się ze sobą bawią. tęsknota za zabawkami też robi swoje i miło mi się patrzy, jak wykorzystują to, co mają. bo przypływ nowych zabawek ukróciłam. zabawki są do bani :))